W ciągu ostatnich 20 lat trudno wyobrazić sobie kolarski wyścig, albo choćby wspólny trening bez udziału Adama Kłębczyka – Vitusa. Swój przydomek zawdzięczał słynnemu w środowisku żółtemu rowerowi tej francuskiej marki, na którym jeździł przez lata.
Ostatnio zamienił go na inny, dużo nowocześniejszy model Lapierre. I to właśnie charakterystyczny czarny rower z czerwonymi piastami leżący na środku szosy w Kaninie, był w środę pierwszym sygnałem dla znajomych i kolegów, że wydarzyło się coś złego.
Kolarze często rozumieją się bez słów, dlatego wystarczył jeden rzut oka na pierwsze zdjęcia jakie pojawiły się w godzinach popołudniowych na portalu limanowa.in, by znajomi wiedzieli niemal na pewno – to Adam Vitus Kłębczyk jest tragicznie zmarłym kolarzem, o którego wypadku informują media.
Starsi mówili do niego po prostu Vitus, młodsi kolarze zwracali się: Panie Adamie. Miał 67 lat. Niewtajemniczonym trudno będzie w to uwierzyć, ale Adam często wyjeżdżał pod sądeckie górki i góry szybciej niż… o 40 lat młodsi zawodnicy. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź jest banalnie prosta: kolarstwo było całym jego światem.
Adam prowadził niezwykle higieniczny i sportowy tryb życia. Choć przecież nie przygotowywał się do zawodów o najwyższe stawki, narzucił sobie wyjątkowo zdyscyplinowany tryb funkcjonowania. Był prawdziwym profesjonalistą w świecie amatorów. Trening był dla niego najważniejszym punktem dnia, bez względu na porę roku i pogodę za oknem. On nie mógł żyć bez roweru, a jego charakterystyczną drobną – typowo kolarską, wycieniowaną – sylwetkę, widać było niemal o każdej porze na wszystkich podsądeckich szosach.
Adam przejeżdżał rocznie ok. 20 tys. km – to dużo więcej, niż większość czytających ten tekst przejeżdża samochodem.
W środowisku mówiło się, że Vitus lubi chadzać swoimi ścieżkami (czytaj jeździć swoimi drogami), czyli trenować tak, jak sobie wcześniej zaplanował i do bólu konsekwentnie realizować swój plan.
Jeździć na rowerze może każdy, ale nie każdy posiada kolarski charakter, czyli to, co ambitnemu zawodnikowi nie pozwala odpuścić koła jadących przed nim. Adam-Vitus posiadał w stopniu najwyższym to coś, czego nie można wytrenować, bo z tym się trzeba urodzić. Kolarze mawiają o takich jak On, że potrafią się „zagiąć” – będzie bolało, będą się pojawiać czarne plamy przed oczami, a On i tak się nie podda, bo ma duszę wojownika. To pewnie jeden z powodów, dla których Adam cieszył się tak ogromnym szacunkiem w środowisku. Dzięki temu na zawsze będzie zapamiętany przez kolegów i rywali, jako ten, który nigdy nie puszczał koła.
Drugą ważną Jego cechą była niezwykła skromność i absolutnie niekonfliktowy charakter. Nigdy nie miał potrzeby jałowego wykłócania się o rzeczy mało istotne i pewnie właśnie dlatego chyba nikt nigdy nie usłyszał od niego przykrego słowa. Rzadki przypadek w środowisku ludzi czasami przesadnie ambitnych.
Adam był najlepszym chyba w Nowym Sączu przykładem na cudowną moc roweru. Jego PESEL zazwyczaj potrzebny był jedynie w biurze zawodów, podczas zapisów do kolejnego wyścigu. Vitus był gatunkiem człowieka, dla którego data urodzenia była tylko ciągiem umownych cyferek, bo jego sportowe możliwości i stan ducha, do końca pozostały na etapie młodego mężczyzny.
Pamiętam wyścig sprzed trzech lat wokół Nowego Sącza z metą na pięciokilometrowym podjeździe w Mogilnie. Ulewny deszcz i przenikliwe zimno sprawiły, że z trasy schodzili nawet najwięksi twardziele. O takich zawodach mawia się „rzeźnia”. Adam wyraźnie nie czuł się tego dnia najlepiej, powinien pewnie kalkulować jak dziesiątki innych kolarzy, którzy zamiast zamarzania na karkołomnym zjeździe w Koniuszowej, wybrali bezpieczny i może rozsądniejszy wariant, udania się wcześniej na gorącą herbatę. W pewnym momencie stercząc pod parasolem na mecie z sędzią Tomaszem Wójcikiem, uznaliśmy, że tego dnia już nikt więcej nie ma prawa dojechać do mety. I kiedy sędzia zaczął pakowanie swojego stanowiska, na ostatnim podjeździe pojawił się jeszcze jeden kolarz – fioletowy z zimna i przemarznięty do granic. Jak automat pedałował pod ostatnią górkę…
To był Adam Vitus Kłębczyk – kolarz, który nigdy się nie poddawał, nigdy nie zsiadał z roweru, dopóki wyścig się nie skończył. Tego dnia przyjechał jako ostatni, choć pewnie więcej niż połowa startujących nie dojechała do mety wcale. Ale to by nie było w stylu Adama, którego szybko zapakowaliśmy do samochodu (nie dał rady o własnych siłach zsiąść z roweru) i odwieźliśmy do domu. Pół godziny później już w suchym ubraniu, uśmiechnięty pojawił się na zakończeniu imprezy.
Takiego zapamiętam Adama Vitusa Kłębczyka – faceta, który nigdy się nie poddawał, choć pewnie mógłby w tym czasie pić piwo przed telewizorem, bo przecież w taką pogodę nikt z własnej woli nie wychodzi z domu. Ale żeby była jasność – On zazwyczaj wracał z wyścigów z pucharami, których niesamowitą kolekcję posiadał na półce, bo najczęściej stawał na podium wyścigów w swojej kategorii wiekowej.
Jest taki fragment w jednej z książek Lance Armstronga, w którym opowiada, że chciałby odejść z tego świata zjeżdżając rowerem z alpejskiej przełęczy. I choć dzisiaj może to zabrzmieć paradoksalnie i boleśnie, to właśnie Adam Kłębczyk odszedł tak, jak ukochał – jadąc rowerem w ten fatalny styczniowy dzień. Odszedł za wcześnie. Tak wiele kilometrów było jeszcze przed nim do przejechania.
Wojciech Molendowicz
Sądeccy kolarze o Adamie Kłębczyku:
Arkadiusz Kogut:
„Poznałem Pana Adasia, jak wszyscy na niego mówiliśmy, jakieś 15 lat temu podczas jednego z amatorskich treningów kolarskich w Nowym Sączu. Podczas wielu kolejnych wspólnych wypadów na rowerze dał się poznać jako człowiek niezwykle uczynny, uśmiechnięty, a przy tym, pomimo największego posunięcia w latach, nierzadko pokazujący plecy na podjeździe o ćwierć wieku młodszym kolegom. Zapamiętałem do dzisiaj jedne z jego słów: >> Każdy niech jedzie swoje, bo miejsca na szczycie podjazdu są już ustalone. << Teraz Pan Adaś sam dotarł już na swoją górę i żywię głęboką nadzieję, ze patrzy na nas z samego szczytu.”
Marcin Ziemianek:
,,Zawsze uczynny, uśmiechnięty no i co by nie mówić – mocny w każdym momencie sezonu. Bardzo szkoda dobrego człowieka – spoczywaj w pokoju ”
Dariusz Bulanda:
„Przepraszam ale brak mi słów. Wielka tragedia. Wyrazy współczucia dla rodziny. Mimo, że Adaś na co dzień był cichym i skromnym człowiekiem, to swoją pasją do roweru mógł niejednego zgasić. Odszedł od tych, których kochał. Odszedł kochając to co robił. Będzie nam go zawsze brakować”.