Wiosną najsłynniejszy sądecki kolarz Jan Magiera chciałby znowu wsiąść na rower. Niedawno skończył 80 lat, ale prawdziwy kolarz zawsze ma w planie wybrać się jutro na trening. Wcześniej czeka go jeszcze operacja kolana, ale przecież z tym kolanem bywało już gorzej.
***
To miał być ostatni wyścig w karierze Jana Magiery. Był 1979 r., Puławy. A skoro ostatni, to najlepiej zwycięski, wszak jazda indywidualna na czas to był jego żywioł. Medale i puchary zdobyte w tej kolarskiej specjalności, co prawda nie mieściły się już w meblościance maleńkiego krakowskiego mieszkania Magierów, ale co tam. Najwyżej trzeba będzie zmienić meble, a najlepiej mieszkanie na większe. Jan jechał mocno i równo. Czuł, że to może być dobry wynik, bywał już w czasówkach mistrzem Polski. Na ostatnim nawrocie wyniosło zawodnika jadącego w przeciwnym kierunku i zderzyli się niemal czołowo. Diagnoza – uszkodzenie kręgosłupa, a w konsekwencji zanik dwóch mięśni barkowych. Co to znaczy? To tak, jakbyś w szkole był dobrze przygotowany do lekcji, ale nie mógł zgłosić się do odpowiedzi, a prawą rękę podtrzymywał lewą.
***
Jan Magiera we wrześniu skończył 80 lat. Po swoim domu w Mostkach porusza lekko utykając. To efekt niedawnej operacji biodra, a jeszcze na styczeń wyznaczony ma termin zrobienia porządku z kolanem. Żadne tam pamiątki po kolarskiej karierze. Zwyczajne zużycie stawu. Zdarza się nawet takim, co to nigdy nie jeździli na rowerze. O Janie można powiedzieć, że całe życie spędził na siodełku.
W czasach zawodniczych – w Broni Radom, Czarnych, Cracovii no i przede wszystkim w kadrze narodowej, to było jakieś 25 tys. km rocznie. Na rowerze – przypomnijmy, bo wielu kierowców mogło w tym momencie wybiec do garażu, by sprawdzić przebiegi w swoich samochodach. No właśnie, wielu rocznie nie przejeżdża tyle autem.
Ale Jan Magiera śmieje się na samo wspomnienie określenia „jeździć na rowerze”. Na rowerze to każdy może jeździć. Baba z mlekiem też jeździ na rowerze. Codziennie, wiele kilometrów. Dlatego jego pierwszy trener w reprezentacji narodowej Władysław Wandor, kiedy nie był zadowolony z postępów, to krzyczał na zawodników, że jeżdżą jak baba z mlekiem. Niby nawijają kolejne kilometry, ale przecież kolarstwo polega na tym, żeby czasami bardzo mocno przyspieszyć, a potem zrobić przerwę na regenerację. Ciągłe, jednostajne jeżdżenie nic nie daje. Nie ma kolarskiego rozwoju.
***
Kolarska dusza to coś takiego, co nigdy nie pozwala przestać myśleć o rowerze. Kiedy zasypiasz, to już planujesz trasę na następny dzień. Choć Jan Magiera czeka na zabieg, a na zewnątrz warunki lepsze dla skuterów śnieżnych niż rowerów, to kolarski mistrz uśmiecha się na samą myśl, że wiosną mógłby przecież wsiąść na rower. Jeszcze dwa lata temu robił swoją pętelkę, drobne 50 km ze startem i metą w Mostkach. Teraz nie musiałby nawet jeździć szosą między samochodami. W Starym Sączu wskakiwałby na EuroVelo, rowerową autostradę wzdłuż Dunajca i Popradu. To nic, że wielu rowerzystów jeździ tam – według definicji Wandora – jak baba z mlekiem. Na rehabilitację kolana to byłoby idealne miejsce. Czy Magiera wsiądzie wiosną na rower, żeby zainaugurować swój 81. sezon? „Przydałoby się” – kiwa głową Jan, a żona Wanda gładząc go po ramieniu dodaje tylko: „Oj, chłopaku, chłopaku”. I tylko ona wie, co się kryje za tym pieszczotliwym „chłopaku”. Może znajomość kolarskiej duszy? Jak kolarz coś postanowi, to wiadomo, że musi zrealizować cel. Kto nie realizuje w życiu zamierzonego celu, ten nie jest prawdziwym kolarzem. Może co najwyżej z babami mleko wozić na rowerze.
***
Wiele osób uważa, że kolarstwo jest jedną z najtrudniejszych dyscyplin sportu. Jan Magiera myśli inaczej. No i co z tego, że czasami trzeba godzinami w upale wypruwać sobie żyły na górskich podjazdach. Ciężarowcy i zapaśnicy – zdaniem Magiery – mają trudniej. Kolarstwo jest przecież ciekawe. Nawet kiedy przychodzą ciężkie momenty, to napędza cię ciekawość, co będzie za tą górką. No i po każdym podjeździe jest przecież zjazd. Najdłuższe podjazdy Magiera pamięta z Meksyku. Trenowali do olimpiady podjeżdżając po 40 km. To wspinaczka o wiele dłuższa niż w Alpach, ale za to może łagodniejsza. Ale i tak najtrudniejsze wyścigi – zdaniem Jana Magiery – to są te płaskie. Kiedy w latach 60. i 70. przyjeżdżały do nas zespoły z najbardziej płaskich krajów w Europie – Holendrzy i Belgowie, to nie radzili sobie na tzw. rantach, kiedy trzeba było ustawiać wachlarzyk kolarzy walczących z wiatrem.
***
Ale co tam ściganie. Dla młodego chłopaka z maleńkiej Jelnej, kolarstwo stało się oknem na świat. A było to w czasach, kiedy wyjazd na wycieczkę zakładową do Czechosłowacji był wyprawą w nieznane. Dla samych tylko olimpiad w Tokio i Meksyku warto było kolarskie góry przenosić. Ale sport to były też życiowe koszty do poniesienia. Gdyby nie wyrozumiałość żony, pewnie by się nie udało zrealizować wszystkiego tego, co się tak dobrze udało. Zbliżał się któryś piękny maj i komunia św. córki Małgosi, a Jan Magiera mógł tylko przesłać wiadomość, coś na kształt dzisiejszego SMS-a: „Nie dotrę do domu, zostałem powołany do reprezentacji na Wyścig Pokoju”. Rodzina była najważniejsza, ale to anielska wyrozumiałość Wandy w dużej części stała za sukcesami Jana. Nie wszyscy mają tyle szczęścia. Młodszy brat Adam Magiera, świetnie zapowiadający się kolarz Orła Łódź (z większym może nawet talentem niż Jan), kiedy poznał dziewczynę, czyli późniejszą żonę, musiał powiedzieć rowerowi najtrudniejsze słowo świata: „żegnaj”. Jego kolarstwo skończyło się, zanim na dobre się zaczęło.
***
A kolarstwo Jana Magiery nigdy się nie kończy. Kiedy przed telewizorem śledzi przez wiele godzin wszystkie etapy Tour de France albo Giro d’Italia, Wanda cierpliwie podaje mu herbatę, bo wie, że mąż na jakiś czas przeniósł się do innego świata i może właśnie w swojej głowie rozgrywa ten etap z kolarzami. Nie zdenerwowała się nawet tamtej nocy, ponad pół wieku temu kiedy w przedpokoju ich maleńkiego krakowskiego mieszkania, z wielkim hukiem spadły rowery (treningowy i wyścigowy) podwieszone w korytarzyku na specjalnych hakach. Przecież to spadły rowery, które widziały olimpiady, mistrzostwa świata czy Wyścigi Pokoju. Najważniejsze, żeby się nie uszkodziły.
Wojciech Molendowicz
Fot. Wojciech Molendowicz